sobota, 15 sierpnia 2009

Moje wielkie sanatoryjne "wakacje"

Kilka dni temu powróciłam z Gołdapi z mojego pierwszego (i jak na razie ostatniego) pobytu w sanatorium. W kwietniu złożyłam w ZUSie wniosek o przyznanie mi sanatorium w związku z nadciśnieniem (skutek uboczny cukrzycy, na którą choruję) i dwa tygodnie później dowiedziałam się, iż z dniem 20 lipca rozpoczynam 24-dniowy turnus rehabilitacyjny w dotychczas nieznanym mi zakątku naszego pięknego kraju - w Gołdapi, mieście przygranicznym, położonym na terenie również mało mi znanego regionu, jakim są Mazury.

Początkowo z zapałem i chęcią, później z taką nieśmiałością, a na końcu z przerażeniem (jak wytrzymać 24 dni bez mojego kochanego misia i cywilizacji - czyt. internetu???), zostałam wywieziona autokarem w kierunku północnego krańca Polski.

Moją destynację stanowiła niekoniecznie sama miejscowość Gołdap, ale miejsce położone głęboko w Lesie Kumiecie, mieszczące się przy ul. Wczasowej 7, Sanatorium WITAL. Zresztą, na chwilę obecną, jedyne sanatorium na Mazurach. Moloch zdolny pomieścić ok. 500 kuracjuszy, działający przez cały rok. Na całe szczęście, udało się pojechać w samym środku wakacji, co pozwalało uniknąć nudy i pozwoliło się rozkoszować spacerom w lesie, nad jeziorem, w lesie, nad jeziorem, i tak w kółko.

Mój turnus stanowiło ok. 50 osób, rzuconych w głąb lasu, zmagających się z różnymi dolegliwościami, głównie krążeniowymi (stany pozawałowe, arytmie, nadciśnienia i inne świństwo wszelakie). Jak to w życiu bywa, z sercem problemy mają przede wszystkim panowie, prowadzący mało zdrowy tryb życia - i takie właśnie miałam towarzystwo. W lesie mało było okazji do wdychania świeżego powietrza (podobno najczystsze w Polsce), ze względu na ogromną ilość palaczy. Dopiero wejście głęboko w las pozwoliło docenić zapach żywicy, grzybów i runa leśnego.

Pierwszy dzień to była podróż (niesamowicie wolna droga przez 300 km wlokąca się ok. 6 godzin), wieczorna wizyta u lekarza (pozdrawiam dra B. Żmudę) i wstępny rekonesans terenu (którędy najbliżej do jeziora?).

Kolejny dzień stanowiły 3 posiłki (które od tej pory, przez 20 z hakiem dni będą wyznaczały rytm dnia), spotkanie organizacyjne (którego głównym przesłaniem było: myjcie się panowie i panie, bo wody u nas pod dostatkiem) i dalszy rekonesans.

Potem nastąpiło 18 dni (+3 niedziele) obfitujących w zabiegi. Ponieważ okazało się, że dla sercowców zabiegi to żadna przyjemność (o samych zabiegach nieco poniżej), postanowiłam nieco schudnąć, dlatego jako jedna z nielicznych osób, poprosiłam o przeniesienie mnie do stolika dietetycznego, na dietę 1000 kcal.

Ponieważ stanowiłam model rehabilitacji A (ten lepszy - cokolwiek to znaczy), dostałam mnóstwo zabiegów z grupy "dla kardiologów," a były to:
- cykloergometr interwałowy (jazda na rowerkach podłączeni do monitora pracy serca): codziennie o 9.30
- gimnastyka ogólnousprawniająca (wygibasy na materacu): codziennie o 12.30
- trening stacyjny (po 4 minuty na bieżni, rowerku, atlasie itd): dwa razy w tygodniu o 16.00
- gimnastyka w basenie (moja ulubiona): trzy razy w tygodniu o 13.30
- spacer w terenie (normalny spacer, ale trzeba było puls trzy razy mierzyć, i pod nadzorem): trzy razy w tygodniu o 11.30
- rower w terenie (jazda rowerem do szosy i z powrotem, z obowiązkowym mierzeniem pulsu): raz w tygodniu o 11.30
- marsz norweski (lepiej brzmi nordic walking - i tu gratka, we dwie z Marzenką/moją współlokatorką, z Panem Ernestem - chwalonym pod niebiosa w internecie): raz w tygodniu o 11.30
- masaż szyjki (wybłagałam u lekarza), trzy razy w tygodniu o 10.30
- natrysk płaszczowy (super sprawa), dwa razy w tygodniu o 15.00.

Do tego każdy kuracjusz skierowany przez ZUS musiał odbyć 8 treningów relaksacyjnych (leżenie na materacu do wtóru muzyki uspokajającej) i przejsć kilka szkoleń dotyczących zdrowego trybu życia, chorób z profilu chorobowego, itp.

Program zajęć był więc napięty. Do tego wieczorami w Sali Cudów (czyli Kawiarni, gdzie wszystkie dolegliwości cudownie ustępowały) odbywały się dyskoteki, tudzież dancingi z gwiazdą Gołdapi - zespołem Belcanto. Nasz team KO zorganizował też parę wycieczek, m.in. po Suwalszczyźnie, do Wilna, Smolniki, Stańczyki, Rapa i Bezkrwawe Safari (mało marketingowa nazwa jak dla mnie). Krótko mówiąc - raczej się nie nudziłam.

Jak oceniam pobyt? Na pewno mogło być gorzej, ale marzę o wyjeździe typowo wakacyjnym. Tęsknota doskwierała. Nudzić się - nie nudziłam. Kawałek Polski zobaczyłam. Czy pojadę znowu? Teraz nie wiem. Towarzystwo? Ludzie różni, ale chyba zawsze znajdzie się kogoś do pogadania.

Poniżej parę zdjęć tego przybytku.
Tu mieszkałam - w budynku Borowin i Hydroterapii, czyli B. A poniżej główny budynek-moloch.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz